Buru Buru Dog

Forum bez Opisu XD


#1 2009-05-31 09:31:30

Mizari

Child

Zarejestrowany: 2009-05-24
Posty: 17
Punktów :   

angst - MÓJ wampir

Coś co nie pozwala śnić. Nie pozwala marzyć. Coś co nie pozwala mieć szacunku do siebie, jako osoby. Coś co przynosi jedynie nienawiść, ból, cierpienie i łzy goryczy. Przeszłość. O niej się nie mówi.

Ja jednak powiem. Dlaczego by o niej nie mówić? Może was poruszy, może wzbudzi w was gniew? Może rozśmieszy? Jakie uczucia budzi czyjeś życie? Coś, co pamięta... Co zdarzyło się tak dawno, a czuje, jakby jeszcze wczoraj tam był. Był... I co? Sprzedawał swoje ciało za pieniądze...?

Mam na imię Misa. Tak też niektórzy mnie kojarzą, wyłącznie z imieniem, bo co posiadałem oprócz imienia? Wydawałoby się, że obecnie – wiele. Kiedyś jednak nie posiadałem nic prócz pustki, ciała i imienia, którego i tak nikt nie używał.*



Jesienne krople deszczu spływające po zimnej szybie, jak łzy kapiące na równie zimną posadzkę stukały głucho o parapet tę samą melodię. Kap. Kap. Kap... Jakby chciały coś powiedzieć, chórem wołając do mnie, samotnego, jak szmata porzuconego na brudnej podłodze.
Nagość.
Krew.
Białe plamki nasienia na całym moim ciele. Obrzydzenie, jakiego nie czuje się nawet do swojego największego wroga. Ból. Przeraźliwy ból, jakby tysiące ostrzy przebijających skórę w jednym miejscu.
Niegdyś biała, pościel, umazana była od krwi. Mojej krwi. A także spermy klienta. Ja nigdy w takich chwilach nie dostawałem nawet erekcji. Zresztą, oni dbali tylko i wyłącznie o zaspokojenie swoich potrzeb.
Za każdym razem gdy patrzałem w stronę łóżka, odwracałem wzrok. Przypominało mi ono o nocy, która jeszcze się nie skończyła. Nie mogłem dłużej wytrzymać. Krew wciąż płynęła, ból wzmagał na sile. Jeszcze jeden klient i nie wytrzymam tego dłużej – pomyślałem wtedy.
Leżałem na podłodze. Tak, leżałem, bo nie mogłem usiąść. Poprzedni „klient” był zbyt brutalny i napalony. Nie dbał nawet o grę wstępną.
Wciąż myślałem o różnych rzeczach:  Czy ja dobrze robię? Czy to ostatnie wyjście? Jaki będzie następny „klient”?...
Zawsze, gdy o tym myślałem, chciało mi się płakać. Ze wstydu i z niewiedzy, co przyniesie jutro... Może wreszcie umrę...?
Bo tak naprawdę tylko śmierć mogła uratować mnie od tego, co miałem. Nasz „recepcjonista” dał mi dach nad głową w zamian za to, co robiłem dla niego. Bez niego nie miałbym nic. To nie tak, ze byłem mu wdzięczny za to co mi kazał. Byłem wdzięczny za to co mi dał i powiedzmy, że tamtego czasu go tolerowałem. Z tygodnia na tydzień było coraz zimniej... Do domu nie miałem po co wracać. Mogłem tylko czekać... Czekać i czekać... A każdy dzień czekania pozostawiał po sobie żałosną pustkę.
Z zamyślenia wyrwał mnie głos owego „recepcjonisty”, informujący mnie, że pojawił się nowy klient. Gdy to usłyszałem, coś się we mnie poruszyło. Mało się nie rozpłakałem!
- Daj mi dziesięć minut! - Krzyknąłem do niego, dzielnie zbierając się z podłogi. Poszedłem pod prysznic zmywając ze swojego ciała spermę i krew, łyknąłem proszki przeciwbólowe i wrzuciłem zużytą pościel do szafy na zużyte pościele, na nowo oblekając łóżko..

Otwierając drzwi, zaprosiłem go do środka. Kiedy rzuciłem na niego okiem, otwarłem usta ze zdumienia. Czarne, sięgające za pas, proste włosy, wąskie, szare oczy o długich naturalnych rzęsach i ciemnych oblamówkach, porcelanowa, biała twarz bez ani jednej niedoskonałości... Czarne, jedwabne ubranie, żabot pod szyją, skórzane, długie buty... Nie tacy klienci chodzili do naszej organizacji!
Spojrzał na mnie tylko raz, podając dużą sumę „recepcjoniście”, który kiwnął mi na znak głową, że muszę się postarać. Gdy zamknęły się drzwi od razu zapytałem: - Jakieś specjalne życzenia, proszę pana?
On w milczeniu usiadł na łóżku, wskazując dłonią bym usiadł obok niego. Z ciężkim sercem wykonałem jego polecenie, czując jaki będzie przebieg całej sytuacji. Jednak nic takiego się nie stało. Patrzał na mnie pięknymi oczyma w milczeniu, aż w pewnym momencie złapał mnie delikatnie za brodę długimi palcami o jasnych i długich paznokciach, szepcząc coś w stylu: „Marionetka w rękach losu.. Pozwól, że diabeł zerwie krępujące cię sznurki... Jak ci na imię, piękny chłopcze?” – Jego głos był chłodny, tak, że człowiekowi przebiegały ciarki po plecach, jednocześnie pełen był uczucia. Jego szept brzmiał jak orzeźwiający, rwący potok w delikatnej ciszy zbezczeszczonego pokoju. W tamtych czasach nie należałem do najprzyjemniejszych osób, więc odparłem nie zbyt miło, sam nie wiedząc czemu: - Lubisz znać imiona swoich dziwek...? – uśmiechnąłem się do niego szelmowsko, jednak widząc nieprzyjemny wyraz jego twarzy, odparłem szybko – Misa. Misa Urara...
Sam nie wiem dlaczego wyjawiłem mu moje prawdziwe imię. Zwykle dla klientów byłem przedmiotem o nazwie „Arisu”, takie imię wybrał dla mnie "recepcjonista" i koleżanki "po fachu". Dla niego posiadałem coś więcej niż imię czy pseudonim... Dla niego posiadałem wewnętrzne piękno, którego sam nigdy nie potrafiłem dostrzec. Kiedyś mi to powiedział.
Dostrzegłem jedynie cień uśmiech w kącikach jego ust. To było miłe. On miał w sobie coś, co określałoby się jako respekt do tej osoby. Będąc w jego towarzystwie nawet na siłę usiłowałem zrobić dobre wrażenie.
Wkrótce zaczął mówić. Jego ton głosu był spokojny i szczery. Wyczuwałem w nim coś, jakby opiekuńczość. Czasem mówił do mnie jak do dziecka, przez co z minuty na minutę czułem się w jego obecności beztrosko, coraz bardziej się do niego przyzwyczajając.
Długi czas rozmawialiśmy o błahostkach, kiedy nagle zapytał się, co tu robię.
- Jest Pan w burdelu, tylko lepiej nazwanym. To organizacja.
- Chyba nie jesteś tu z własnej woli, chłopcze...?
- Z własnej czy nie, to nie ma znaczenia, skoro tu jestem.
Był idealnym mówcą i idealnym słuchaczem. Łączył te dwie umiejętności w tak zaskakujący sposób, że dawał mi ukojenie i odpoczynek, coś, czego mi bardzo długo brakowało.
Zwierzałem mu się kolejno ze wszystkich rzeczy, dlaczego tu jestem, jak traktują mnie klienci, nie wiem dlaczego, ale otwierał mnie. Patrzyłem jak w skupieniu słucha i wygłasza na koniec krótką opinię. Czułem, że się rozumiemy.
-Rozbierz się. – powiedział nagle ni stąd ni zowąd, a ja poczułem jak na twarzy wstępuje mi rumieniec. To był pierwszy rumieniec od czasu, kiedy tu byłem. Czułem wstyd, że właśnie on będzie patrzał na to ciało sponiewierane przez innych, jednak pośpiesznie wykonałem jego polecenie: szybko ściągnąłem bluzkę i spodnie, skarpetek na sobie nie miałem. Na koniec ściągnąłem bieliznę. Gestem pokazał, bym się do niego zbliżył. Posadził mnie sobie na kolanach, delikatnie przykładając chłodne dłonie do mojej męskości. Gdy poczułem jego dotyk, dreszcze przebiegły mi po kręgosłupie. Czułem się tak, jakby ktoś położył mi na członku zimny kamień, a może raczej coś innego, gdyż jego dłonie były tak miękkie i delikatne, że z pewnością nie były kamieniem. Paznokcie miał dosyć ostre, jednak nie sprawiał mi bólu. Jego dotyk był jak myśl unosząca się nad moją męskością. Czułem się dziwnie. Zazwyczaj to ja robiłem takie rzeczy klientom, teraz klient zajmował się mną, doprowadzając mnie w końcu do wytrysku.
- Jak, ulżyło ci trochę...? – zapytał typowym dla siebie tonem.
- Tak, bardzo. – Odpowiedziałem mu, leżąc z głową na jego kolanach. On tymczasem przebierał palcami w moich włosach. – Dziękuję.
- Traktuj to jako rekompensatę za wszystko, co w przyszłości przeżyjesz. - Nie przejąłem się specjalnie jego słowami, ignorując je. Może poprostu byłem świadom tego, że nie może być już gorzej. Teraz może być tylko lepiej. Znalazłem swój punkt odniesienia do bliskiej, miałem nadzieję, przyszłości.
Znów w kącikach jego ust pojawił się cień uśmiechu. Nic więcej nie mówiliśmy. Tylko on zaczął nucić jakąś grobową melodię, która w jego ustach zdawała mi się najpiękniejszą pieśnią pod słońcem. Wkrótce zmorzył mnie sen. Był jak czarodziej. Potrafił śpiewać kołysanki.

Gdy obudziłem się nazajutrz, byłem sam. Jak zresztą przez kolejne miesiące. Czułem pustkę i tęsknotę do niego, która była tak silna, że niemal ograniczała moje podstawowe funkcje życiowe. Zdawał się być tylko snem...

Myślałem, że utraciłem go na zawsze, kiedy nagle zjawił się w progu mojego pokoju.
- Już po wszystkim, wracamy do domu. – Powiedział, biorąc mnie za rękę, jak małe dziecko. Kiedy mijaliśmy „recepcjonistę”, on nawet na mnie nie spojrzał. Opuściliśmy razem na zawsze to miejsce pełne bólu i cierpienia. Właśnie wtedy wiedziałem, że mój anioł zabiera mnie w końcu do długo oczekiwanego nieba.
Dom. Miejsce mi tak odległe, tak zapomniane, tak znienawidzone.
Co on nazywał domem...? Co oznaczało dla niego to pojęcie...?
Szybko to wytłumaczył, gdy spytałem go, co o tym sądzi.
Powiedział wtedy: „Dom to miejsce, gdzie nasza dusza, serce i umysł tkwią w jednolitej harmonii, gdzie nasze drobiazgi stają się szczerozłote dla nas samych, gdzie czujemy się bezpiecznie. Dom to nasze sanktuarium.”
A więc niebo.
Prawdziwy dom musiał być niebem.
Był jedynym ze świata idealnego, jak mi się wtedy wydawało. Był jedynym, któremu potrafiłem zaufać.
Opuściliśmy budynek kierując się jedną z wąskich ciemnych uliczek. Pamiętam to jak dziś: Czerń nocy, spadający z nieba śnieg, przywodzący na myśl anielskie pióra i on: Idealny jak rzeźba perfekcjonisty, piękny w każdym calu, mój anioł...
Od tej pory byliśmy razem.

Uśmiechał się do mnie, śpiewał kołysanki, prawił komplementy, rozmawiał ze mną długimi godzinami... Lub po prostu patrzeliśmy sobie w oczy. Nigdy ze sobą nie spaliśmy. Powiedział mi kiedyś, że nie chce mnie krzywdzić. Nie chce dawać tego, co dawali inni, za pieniądze. Pozwalał mi się jedynie odprężyć. Ja nigdy nie mogłem go dotykać. Nie pozwolił mi nawet ściągnąć z siebie koszuli. Za każdym razem patrzył na mnie roześmianymi oczami, mówiąc coś w stylu: Nie czas, chłopcze... Nie czas na takie poświęcenie z twojej strony... Poczekaj, aż serce podpowie ci co masz robić... Poczekaj aż ciało podpowie ci jak masz robić...

Czekałem...

Pewnej nocy spóźnił się po raz pierwszy. Miał wrócić za dwie, góra trzy godziny. Od prawie pięciu godzin czekałem, aż do mnie wróci. Byłem na niego zły.
Gdy wreszcie otworzyły się drzwi jego mieszkania, zerwałem się z fotela i pobiegłem go powitać i ochrzanić za to, że spóźnia się i to w dodatku prawie dwie godziny.
Już chciałem coś powiedzieć, jednak on zatkał mi usta palcami. – Ciii... Nic nie mów... – powiedział do mnie, po raz pierwszy całując moje usta. – Niech będzie tak jak teraz.
Przytaknąłem mu, będąc trochę w szoku z powodu nagłego pocałunku.
- To nie tak, że cię nie szanuję, Misa... Po prostu nie miałem dość czasu, aby sprowadzić je wszystkie dla ciebie. Chłopcze... – zwrócił się w stronę drzwi, w których pojawił się chłopak mniej więcej dwunastoletni. Z wielkim wysiłkiem trzymał oburącz bukiet fioletowych orchidei. – Przepraszam. – Powiedziawszy to wziął od chłopca bukiet i podał go mi. Następnie wręczył chłopcu kilka banknotów, tamten się ukłonił i zniknął. Ale to nie był jedyny bukiet. Kwiatów było dokładnie sto. – Wyrażają one procent w jakim jesteś dla mnie ważny.
Wiadomo co potem było. Ja, jak to ja - już się nie gniewałem na mojego anioła.
Poszliśmy razem do pokoju, ustawiając kwiaty w wazonach. Podziękowałem mu, ale on skarcił mnie – Nie dziękuj komuś, kto daje ci bukiety kwiatów, w zamian za kilka godzin samotności...
- Są piękne...
- Wiedz jednak, że ze wszystkich kwiatów świata, tych co były, są i będą, to ty jesteś najpiękniejszym z nich. Idealnym i unikalnym pięknem.
Wszystkie jego komplementy wywoływały na mojej twarzy rumieniec i nie bardzo wiedziałem, co wtedy powiedzieć. To było bardzo miłe, jednak równie krępujące.

* * *

Grudzień. Rok później. Ulice usłane były kosmatym puchem śniegu, który wciąż padał, nie mając zamiaru przestać. To wtedy, kiedy siedziałem sam na bujanym fotelu blisko ogromnego okna w wigilię bożego narodzenia, poczułem się naprawdę samotny odkąd mieszkałem z nim. Nie wracał długo. Zrobiłem mu herbatę, choć już dawno wystygła. Piłem ją zimną, patrząc na spadające płatki śniegu za oknem.
Nie zdziwiłem się, choć jak zwykle taka sytuacja napawała mnie niepokojem. Nie wracał długo, czasem wcale nie wracał. Gdy pytałem go, dlaczego, milczał.
Myślałem wtedy, że może ma własne życie, daleko ode mnie? Może ma dzieci i żonę, gdzieś w prawdziwym świecie? Jedno było pewne: Był za idealny by był samotny.

Martwiłem się, że już nigdy nie wróci...
Gdy jednak pojawił się, koło trzeciej nad ranem dziwnie się zachowywał. Chował ręce w kieszeniach płaszcza, nic nie mówił, nie odpowiadał nawet na moje pytania, ani nie tłumaczył się... Jedynie nerwowo chodził od okna do drzwi, ciężko oddychając, jak po biegu. Wyglądał jakby przyswajał sobie jakieś informacje. Kiedy zupełnie niespodziewanie wybuchnął płaczem, kładąc mi głowę na kolanach, poczułem, że stało się coś strasznego. On nigdy się tak nie zachowywał. Nigdy przy mnie nie uronił ani jednej łzy. Zwykle to ja płakałem przy nim, a on był twardy jak stal, stawiając mnie do pionu. Teraz płakał jak dziecko. A ja nie wiedziałem co robić. Nie byłem na to gotów.
- Przepraszam Misa... – jęknął – Tak mi przykro. Tak bardzo mi przykro...
Pogłaskałem jego głowę, jednak on wyplątał się z moich objęć, zakrywając twarz dłońmi, podszedł do okna. I wtedy właśnie ujrzałem gęstą czerwień na jego twarzy, rękach i wardze.
- Zabiłem go. – Powiedział, rzucając się teraz na mnie z taką szybkością, że nie zdążyłem odskoczyć. Patrzył na mnie lśniącymi, pełnymi diamentowych łez, oczami.  – Jestem potworem. Misa. Jestem wampirem.
Tamtej nocy doznałem szoku. Zacząłem przypominać sobie wszystko od początku do końca, w końcu i ja wybuchnąłem płaczem. Obaj płakaliśmy, ja trzymałem w dłoniach jego pobrudzoną krwią twarz. Czułem, że tracę ten punkt odniesienia, który miałem. Czułem się jakby ktoś wymazywał moją przyszłość z MOIM wampirem, niewidzialną gumką, jak szkic, który komuś się znudził. Którego nie maił ochoty kończyć.
- Przepraszam, ja nie chciałem, nie mogłem przestać... – zaczął się tłumaczyć. – Dziś jest pełnia. Gdy jest pełnia nie potrafię nad sobą zapanować...
- Nic nie mów, to nie twoja wina... - powiedziałem, uspokajając go trochę. Stłumione łkanie szarpało nim, jakby jego ciało znalazło się pod wysokim napięciem.
Nagle zaczął zachowywać się dziwnie. W jego oczach dostrzegłem pustkę martwej istoty. Jego drżące dłonie na których widniała wpół zakrzepła krew, zbliżały się do mnie powoli, jakby był w transie. Zbliżył wargi do mojej szyi, po której zaczął mnie całować. To było przyjemne uczucie, jednak czułem okropny strach przed tym kimś, kogo miałem przed sobą. To nie był MÓJ wampir. Nie TEN, z którymi rozmawiałem o problemach. Nie TEN który śpiewał mi kołysanki. Nie TEN, którego szanowałem, z którym się smiałem i który uratował mnie od tego piekła. On był inny. Teraz to wiem, znając wampiry, jednak wtedy myślałem coś zupełnie innego. Myślałem, że zostanie taki już na zawsze. Że to co robił było jednym wielkim teatrem, który przede mną ostawiał. Że był inny. Balem się go. Chciałem by odszedł ode mnie. Nie wiedziałem jak postąpi. Nie potrafiłem przewidzieć jego ruchów.
Wkrótce poczułem lekkie ukłucie, jakby ugryzienie owada i coś ciepłego, co spływało po mojej szyi. To była krew. Moja krew... Z mojego serca...
Odepchnąłem go od siebie, tak mocno, że przewrócił się do tyłu i uderzył głową o lustro, które pękło, rozsyoując się w drobny mak. Ja siedziałem na fotelu, jak przedtem, trzymając się za szyję, po której spływała krew. To co wtedy czułem było panicznym strachem przed tym, który odebrał mi kiedyś poczucie strachu.
Mój wampir leżał bezwładnie na ziemi. Odłamki szkła spadły na jego twarz, kalecząc ją i wplątały się w długie wlosy. Nie ruszał się. Przez glowę pzeleciała mi mysl: "Czy ja go zabiłem?"... Chicałem wstać i podejść do niego, ale nie mogłem ruszyć się z miejsca. Niewidzialne liny skrępowały mnie i nie pozwoliły wstać z fotela. Czułem się tak, jakby to był koszmarny sen. Czułem zapach krwi. Kawałki lustra, które nadal były w ramie, pomazane były jego krwią. Powoli zaczęło do mnie wszystko docierać. Mało nie postradałem zmysłów, kiedy nagle się poruszył. Musiał stracić na chwilę przytomność. Przez chwilę złapaliśmy kontakt wzrokowy, jego oczy były takie jak przedtem. Widziałem w nich smutek. Nie mogłem nic powiedzieć, nic zrobić. Tak jakbym był tylko obserwatorem. Jakbym oglądał film.
MÓJ wampir wstał z podłogi i ledwo trzymając się na nogach, wyszedł na balkon. Na całej jego trasie spod lustra na balkon, widniały kropelki krwi. Po jego twarzy płynęła czarna krew, a włosy przyklejały się do niej, tworząc czarne grudy. Stanął na balustradzie. Serce podeszło mi do gardła. Chciałem coś powiedzieć, kiedy odwrócił twarz w moją stronę. Był smutny.
- Przepraszam za wszystko - powiedział półgłosem, tak, że będąc w pokoju musiałem się wsłuchać, by go usłyszeć. - Być może jeszcze kiedyś mnie ujrzysz...
Potem zniknął w nocy, jak wiatr szeleszcząc dlugim płaszczem.
Po kilku chwilach szoku, poderwałem się z fotela i podbiegłem do barierki. Myślałem, że popełnił samobójstwo, jednak nikogo, ani niczego tam nie było. Rozpłynął się w nocy. Ślad po nim zaginął.

Nigdy więcej go nie widziałem...
Wciąż mam w uszach dźwięk jego słów. Wciąż czuję dotyk jego dłoni.
Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Wtedy z pewnością za wszystko mu podziękuję.

* * *

* - Fragment dziennika, który kiedyś prowadziłem

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.cdarkcrusade.pun.pl www.3wrakow.pun.pl www.pilkarze.pun.pl www.301bbo.pun.pl www.pomorskieforumslubne.pun.pl